Śmierć zakończy mój obraz
Herbert George Wells, twórca „Wojny światów”, powiedział: – Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni. Czy zgodzi się Pan z tym stwierdzeniem?
Roman Opałka: Czas jest elementem przestrzeni. Pojęcie zjawiska czasu jest, przynajmniej dla mnie, czymś niepojętym. To po prostu ruch, który jest również przestrzenią i materią. Taki jest realny obraz świata, w którym żyjemy.
W Pana twórczości czas płynie…
R.O.: …trochę na zasadzie panta rhei…
…natomiast większość artystów chciałoby go zatrzymać. To strach przed tym, czy zdąży się stworzyć najważniejsze dzieło swojego życia. Czy ma Pan taki dylemat?
R.O.: Nie próbuję w sposób naiwny zatrzymać czasu, przecież bez niego nie byłoby pojęcia naszego istnienia. Przyjmijmy, że teraz trwa nasze spotkanie, Pan się spóźnił, czy po prostu nie znaleźliśmy się w miejscu, w którym umówiliśmy się. W tym przypadku, właśnie ten czas oczekiwania można nazwać straconym, ale niekiedy jest on najbardziej wartościowym czasem. Idea mojego „programu” powstała, gdy czekałem na swoją żonę Halszkę Piekarczyk w kawiarni hotelu Bristol, a ona spóźniała się. Kiedy czekamy, to wreszcie mamy czas.
Koncepcja malowania „Obrazów liczonych” zrodziła się w takim razie z oczekiwania. Fascynującym zjawiskiem w Pana twórczości jest ciągłość malowania. Po skończeniu jednego Detalu, jak nazywa Pan każdy ze swoich obrazów, zaczyna natychmiast powstawać drugi. Czy to jest strach przed niebytem, czy obsesja chwytania czasu?
R.O.: Nowy obraz jest przede wszystkim następną częścią jednego obrazu. W pojęciu klasycznym jest obrazem, ale jest również częścią całości. Stąd moje obrazy nazywam po prostu Detalami.
Czy wpadając w monotonię i prawie powtarzalność, nie stracił Pan bezpowrotnie kreatywności w swojej pracy?
R.O.: Dobrze, że użył Pan słowa – prawie… Moja praca na pewno nie jest monotonią, ale czymś, co jest koniecznością, żeby namalować czas jednego istnienia. Tak jak czas naszego bytu. Gdybyśmy chcieli w tym kontekście zmieniać się, to bylibyśmy ciągle innymi ludźmi. Tak nie jest, i robimy wszystko, żeby uratować siebie. Moje oddanie się jednemu obrazowi jest czymś zupełnie nowym w sensie historycznym. Dlatego, że na dobrą sprawę każdy malarz namalował tylko jeden dobry obraz, a później reprodukuje go w jakimś stopniu. Na niedawnej wystawie Claude’a Moneta widać, jak on powoli dochodzi do doskonałości. Nauczył się siebie. Wiele różnych rzeczy uprawiałem i poszukiwałem przed moim „programem”. Byłem bliski samobójstwa, większość rzeczy nie miało dla mnie sensu – malarstwo, może nawet i życie. „Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii”, jak żartobliwie mówił Tadeusz Boy-Żeleński. Nie chciałem mieć dzieci, ani klasycznej rodziny. W tym przypadku wybrałem sztukę i to właśnie ona musiała mnie przekonać do racji istnienia.
Malować można ciągle. Dziś istnieją nowe środki, a młodzi artyści przeprowadzili się w zupełnie inny świat. Ale malarstwo będzie ciągle istniało, bo tak jest od sławnej ręki na skale w jaskini Altamirze aż do ulicznych graffiti.
Powracając do Pana twórczości, w pracach na białym tle namalowane białe liczby są niewidzialne. Czy zakładał Pan, w momencie tworzenia swojego „programu”, że powstaną te białe płótna?
R.O.: Tak, ale pewności nie mogłem mieć. To memento mori, które nosimy wszyscy w sobie, jest również tym, co od początku mi towarzyszyło.
Z tym, że w moim przypadku skończenie obrazu jest definicją diabolicznie doskonałą. To śmierć decyduje o skończonym obrazie. Mój Detal, który jest częścią całości, zawsze jest nieskończony. Kiedy kończę jeden z Detali, natychmiast mam przygotowany następny do malowania. Jest tylko jeden moment, zresztą bardzo śmiesznie dramatyczny, że przy przenoszeniu obrazu może mnie szlag trafić. Ale byłoby to już diabelską złośliwością. W tej chwili Detale są białe. Jak przenoszę skończony obraz i stawiam następny niepoczęty, to wówczas biorę kogoś do pomocy. One są dość duże, nota bene ten format jest również tym schematem, który znamy z Leonarda da Vinci – zachowana jest szerokość i wysokość człowieka. W tym przypadku jest to próbą, czy chęcią określenia rzeczy bardzo racjonalnie.
Którą maluje Pan obecnie liczbę?
R.O.: Pięć milionów sześćset cztery tysiące i coś tam. Trzech następnych cyfr nie pamiętam, bo po prostu zwariowałbym. Ale przypominam sobie o niej, jak biorę się do pracy. Teraz, malując biel na bieli, ostatnią liczbę tej progresji, zapisuję na kartce. Ponieważ prawie nic nie widać. To znaczy ja widzę, ale jak przychodzi osoba, która chciałaby wiedzieć jaką cyfrę obecnie maluję, a mnie nie ma w domu, to moja żona z gosposią idą sprawdzić. Wszyscy przewidywali, że taki „program” wykończy mój wzrok. Okazuje się, że fakt, iż ciągle jestem w tym samym dystansie i oświetleniu nie nastręcza większych zdrowotnych problemów.
A jak wygląda Pana dzień powszedni? Ma Pan jakieś swoje rytuały?
R.O.: Rozpoczynając swój „program” byłem w stanie malować szesnaście godzin na dobę. Wtedy byłem wolnym człowiekiem i mogłem oddawać czas sztuce. Miałem świadomość, że jeżeli pierwsze sukcesy i prace nie zostaną na stałe zapamiętane w świecie, mogę szybko się zgubić i nie rozwinąć talentu. Gdybym umarł po trzech-czterech obrazach pozostałaby po mnie pamięć, że był sobie taki wariat.
Powrót