Prezentacja kompletu Dzienników, szczególnej części malarskiego dorobku Włodzimierza Pawlaka, następuje w czasie kryzysu cech i wartości, które zręby tego właśnie cyklu konstytuują przede wszystkim: ekstremalnej introwersji, benedyktyńskiej pracy i trwania przy efektach odwiecznego medium. Pomimo niekończących się prób powtórzeń tych samych – zdawałoby się – czynności, malarstwo to nie ma w sobie nic mechanicznego. Jest instynktowne, nieprecyzyjne, swobodne. Jak wyjdzie. Bo choć Pawlak od dawna nie maluje postaci ludzkich, to, co maluje, jest niesłychanie ludzkie. Rodzaj tej jego malarskiej humanistyki, mimo że zredukowanej do najprostszych gestów, angażuje nasze ośrodki zarówno intelektualne, jak i emocjonalne, dając przeżycie totalne. Efekt ten wyraźnie rysuje się na tle bezładu części dzisiejszej sztuki snobującej się na naukową dyskursywność, ale pozbawionej warsztatowej dominanty decyzji. Pseudooffowej, bo tolerującej współistnienie reguł nie do pogodzenia w ramach jednej całości. Gdzie przestrzeń kreacji wypełniają twory hybrydowe, pozostające w związkach ze sztuką i między sobą ledwie frazeologicznych.
W przeszłości także wyobraźnia Pawlaka zdawała się dryfować w rejony wielkiej herezji publicystyki sztuki – kuratorskiego horrendum. Chociaż akurat on sam, bez reszty zafrapowany najgłębszym sensem dociekań Malewicza i Strzemińskiego, starał się owe odloty poskramiać hamulcem praw, formułowanych dla sztuki przez ten wielki tandem. Już w heroicznym okresie rozsocjologizowanej i rozpolitykowanej Gruppy wszystkie obce naturze malarstwa serwituty (nawet jeśli wyrażane tylko narracyjną tytulaturą) starał się Pawlak redukować do sedna takiego wyrazu, którego w inny sposób niż farbą zrobić niepodobna! Wręcz w sprzeczności z misją ugrupowania/matecznika, o którego dokonaniach, nasyconych ambicją społecznej służby i politycznej rewolty, pewna pilnie sekundująca mu krytyczka wyraziła się jednoznacznie: Pamiętam, jak sama bardzo się starałam, żeby mi się to podobało. Ponieważ to było słuszne.
W malarstwie Pawlaka coś stawało się słuszne tym bardziej, im celniej trafiało w reguły dziedziny, której historię znaczyły ślady na skałach Lascaux i Altamiry. No i te, które na polecenie ojca sam – jako dziecko – zostawił na słynnej zielonej furtce wiodącej do ogrodu rodzinnego domu w Korytowie. Blisko kultury wsi. Tam, gdzie niezręczność jest świętą słabością, ale też największą tajemnicą wyrazu. Gdzie trywialne spotyka się ze wzniosłym, dystans z powagą, tymczasowe z ostatecznym, a wszystko razem w poetyce błędu ręcznej roboty.
Logicznym efektem takiej drogi stały się Dzienniki. Separujące treść od tematu wyrażonego tytułem i ograniczone do dwóch wariantów bieli. Z jednym wyjątkiem/prologiem z przełomowego w najnowszej historii Polski roku 1989. Biało-czerwona abstrakcja z narracyjną frazą tytułu Polacy formują flagę narodową od progu, od pierwszego płótna, zawierała pełnię malarskich cech całego cyklu. Farba przestaje być farbą. Staje się obrazem. Sensualna delektacja przechodzi w stan czystej kontemplacji. Wszystko tu pracuje na korzyść. Zwłaszcza, jak to z kronikami bywa, na korzyść działa upływający czas. To on wydobywa z ektodermy unistycznie białych płócien nieoczekiwane efekty kontrastu temperatur. Intensywnie żółknąca biel cynkowa stopniowo staje w opozycji do bieli tytanowej, przyprószonej siwizną grafitowego pyłu. To czas improwizuje tu ciepło-zimną, arcyważną dla malarstwa opozycję dur-moll.
Inny charakter ma seria Dziennika B. To niewielkie drewniane gablotki, gdzie Pawlak jak (nie)grzeczny chłopiec bawi się odpadkami życia i pracy. Intencja tego appendiksu jest dość czytelna: one także stanowią wariant notacji mijającego czasu. Lecz o ile malowane Dzienniki odnoszą się do samego dzieła, o tyle Dzienniki B przechowują pamięć o narzędziach użytych do produkcji dzieła i okolicznościach jego powstania. Wszystkie razem odsłaniają inklinację autora do formułowania myśli poprzez struktury radykalnego samoograniczenia. Widzenia jako podstawy świadomości.
Andrzej Biernacki