Tomasz Ciecierski, Andrzej Dłużniewski
Jarosław Kozłowski, Teresa Tyszkiewicz
W recenzjach z kolejnych paryskich Salonów Emil Zola zwracał uwagę nie tylko na obrazy, ale również na ściany, które miały zakrywać. Autor dzieł zamieszczonych w Indeksie Ksiąg Zakazanych, z właściwą sobie wnikliwością łączył hausmanowską przebudowę Paryża z rosnącym zapotrzebowaniem na sztukę, a mówiąc bardziej współczesnym językiem: uczył dostrzegać zależności między wzrostem na rynku nieruchomości i rosnącym popytem na rynku sztuki. Wielkie płótna akademików zakrywały tynki i łudziły iluzjami dostarczając swoim nabywcom kulturowych alibi.
Artyści prezentowani na wystawie nie mamią wyobraźni żadnymi złudzeniami, nie oglądają się na mimetyczne ambicje sztuki, ani nie sięgają po zwietrzałe już metafory obrazu jako okna na świat.
Jarosław Kozłowski nie raz już rozprawiał na temat „hipokryzji obrazów”, których rola sprowadza się do zasłaniania ściany, udawania czegoś, czym nie są i, w gruncie rzeczy, odwracania uwagi od tego, co jest. Artysta wielokrotnie uwidaczniał biegłość sztuki w zasłanianiu, kamuflowaniu, maskowaniu. W najbardziej chyba spektakularny sposób robił to w wielkoformatowych akwarelach, w których nie dość, że niczego nie odsłania, to jeszcze skazuje widza naoglądanie własnego odbicia w lśniących powierzchniach oprawionych w pleksi prac. Wciąga odbiorców w grę odbić, przewrotnie grając z ich oczekiwaniami wobec obrazów.
W pracach Teresy Tyszkiewicz zakrywających wielkie połacie ścian, wszystko rozgrywa się na powierzchniach. Ani narracyjne, ani mimetyczne, zatrzymują wzrok na rozedrganych płaszczyznach wielkich powierzchni z równomiernym wzorem „utkanym” ze szpilek. Materie jej obrazów z niemal fizycznie odczuwalną ostrością metalowych szpilek domagają się dotyku. Artystka nie łudzi żadnymi iluzjami, wręcz wyprowadza doświadczenie odbiorcy poza percepcję wzrokową. Prezentowane prace z gęstwiną rytmicznie połyskujących szpilek wkłuwanych w płótna lub przylutowanych do blachy w namacalny sposób noszą w sobie ślady fizycznego wysiłku.
Tomasz Ciecierski z upodobaniem przypomina o substancjalności malarstwa, w szeregu rysunków i obrazów przeprowadzał swoistą inwentaryzację malarskich rekwizytów: sztalug, młotków, pędzli, słoików lub tubek z farbami. Na wystawie pokazuje obrazy montowane na deskach wyciętych z podłogi jego pracowni w Aninie i na patchworkowo połączonych kawałkach wykładziny z innej swojej pracowni. Na ich tle, tak jak w wieloelementowych kompozycjach „zbijanych”, konstruuje układy z małych, prostokątnych blejtramów z barwnymi pejzażami. Niemniej, kieruje nasz wzrok w dół, ku temu, co pod obrazem, ku resztkom farb, śladom po pracy nad kolejnymi płótnami.
Dla Andrzeja Dłużniewskiego wizualność dzieła często była tylko załącznikiem do słów i tekstów. Niechętny ekspresji, uważał, że język należy „trzymać na wodzy”. Jego obrazy na szarym, niezagruntowanym płótnie stawały się płaszczyznami, na których rozgrywał relacje pomiędzy sensem słów, ich rodzajem gramatycznym i kolorami przypisanymi poszczególnym rodzajom. Przykładem tych wizualno-tekstowych gier są dwa obrazy z zaimkami wskazującymi, wielkie obrazy tyleż do oglądania, co do czytania. A samo pojęcie obrazu artysta przenicowywał w swoich wcześniejszych realizacjach, w których zazwyczaj sam obraz pozostawał nieobecny.
Fotografia u góry: Tomasz Ciecierski, bez tytułu, 2004