Gdy korzenie drzew chcą mówić, gdy pod darnią nazbiera się bardzo wiele przeszłości, dawnych powieści, prastarych historyj, gdy nagromadzi się pod korzeniami zbyt wiele zdyszanego szeptu, nieartykułowanej miazgi i tego ciemnego bez tchu, co jest przed wszelkim słowem — wtedy kora drzew czernieje i rozpada się chropawo w grube łuski, w głębokie skiby, otwiera się rdzeń ciemnymi porami, jak futro niedźwiedzie.
Ten cytat z Bruno Schulza zdaje się dobrze opisywać to, o czym opowiada wystawa. Sposób w jaki mieli ona historię, miesza mitologie i ideologie, skleja naukowe hipotezy i prześnione fantazje w jedno. „Było sobie życie” to baśń o zmiennokształtności i ekoseksualnym zlewaniu się ciał, międzygatunkowym potencjale błota i pierwotnej zupie, w której pływają nasi przodkowie. Też o plemionach, które jak u Marqueza, skazane na sto lat samotności nie mają drugiej szansy na ziemi i apokalipsie, która w oderwaniu od antropocentrycznych narracji staje się nic nie znaczącym epizodem. Jest taka ludowa legenda, która mówi, że wisielec pośmiertnie zasiewa w glebie spermę. To z niej wyrasta mandragora. Wygląda jak zwykła roślina, ale wyrwana z ziemi, swoim krzykiem zabija wszystko to, co wokół. Wystawa przywołując ten i inne mity, naukowe teorie o początku życia, krąży wokół alchemicznej i metabolicznej metamorfozy – plastycznej materii, która wciąż zachowuje pamięć o poprzednich wcieleniach. Staje się częścią bezczasowej i ahistorycznej opowieści. Historii o przeszłości, która niepokojąco przypomina przyszłość.
Kuratorka: Ania Batko
Fotografia u góry: Marcin Janusz Bylo sobie zycie