Prawdziwy, rasowy malarz, maluje w zasadzie bez ustanku. Gdziekolwiek jest – organizuje swoje otoczenie wizualnie, reżyseruje kolorystycznie przestrzeń, podejmuje podstawowe, malarskie kwestie: barwy, światła i formy. Także dla Leona Tarasewicza - laureata najważniejszych polskich wyróżnień malarskich: Nagrody im. Jana Cybisa (1998) i Nagrody Fundacji Nowosielskich (2000) – cały świat jest malarstwem, nieprzypadkowo krytyka określiła go kiedyś „malarską bestią z krwi i kości”. W dzieciństwie malował kijkiem unurzanym w mule po filarach mostu, patykiem na ścieżce. Dystans z rodzinnych Walił do Warszawy postrzegał jak „dwustuczterdziestokilometrowy blejtram (…), wyalienowaną cerkiew bez ścian”.
„Maluję gdzie się tylko da! – potwierdza dzisiaj - Myślę, że to jest naturalne (…) Nie czuję się ograniczony blejtramem. Jeśli istnieje możliwość skorzystania z innego podobrazia niż tradycyjne, to dlaczego nie? Każda nowa przestrzeń jest wyzwaniem i przekroczeniem granic, o których nigdy bym wcześniej nie pomyślał (...) dla mnie każde zdanie budowane językiem malarskim to malarstwo. Niekoniecznie na płótnie, materiałem może być ziemia. Nawet palcem po ścianie na stacji kolejowej w Koluszkach”. Tarasewicz maluje wszystkim i po wszystkim. Kiedyś „malował” błotem, dziś miesza barwne pigmenty z tynkiem, cementem, nawet betonem i żwirem, maluje po wiórowych płytach, z których układa posadzki, maluje lampkami i lustrami, lightboxami i światłem. Genetycznie – malarz z Walił należy do rodziny kolorystów, jako „malarski syn” Tadeusza Dominika i wnuk Jana Cybisa, nakładającego na płótna kolejne, zakrzepłe warstwy malatury, tworzące efekt chropowatego, malarskiego reliefu.
„Zawód, który uprawiam – mówi ich spadkobierca - to prymitywne łączenie kolorów”. Na palecie malarza kolory specyficzne, na granicy ryzyka. Żadne asfalty, subtelne pastele, czy sosy - ale cytrynowa żółć, odblaskowa zieleń, drażniący fiolet, amarant i ultramaryna. Barwy czyste, jaskrawe i nasycone, żarliwie wibrujące - działają niemal hipnotycznie. Upodobanie do przedziwnych, „zgrzytających” harmonii, psychodelicznych kolorów, stanie się z czasem niemal znakiem firmowym tego malarstwa. Nie ma nienaturalnych barw, ani w sztuce, ani w naturze, zdaje się mówić malarz. One po prostu istnieją. „Malarstwo to kolor! – podkreśla - Zajmując się malarstwem, nie sposób ominąć koloru, podobnie jak nie da się żyć, nie oddychając. To najistotniejszy budulec malarza, tak jak słowa dla pisarza. Albo dla rzeźbiarzy materia, światło. Nie uświadamiamy sobie tego, jak bardzo jesteśmy związani z kolorem. Jest on w nas zakodowany”. Gryzące, kontrastowe zestawienia kolorów obejmują niemal całe spectrum tęczy: w malarskich aranżacjach Tarasewicza jest żywotność, ruchliwość, całe rozedrganie słonecznego światła, kreujące zjawisko „powidoków”, fatamorgany. Brak perspektywy, światłocienia, brak mimetycznego realizmu – ale realny mechanizm wzrokowy, prawdziwa optyczna iluzja. W zuchwałym przywracaniu bogactwa kolorów jest cały ideowy program:
„Z dnia na dzień edukacja zabija kolorowy świat człowieka – tłumaczy malarz - i z każdym dniem staje się on bardziej szary. Czyż nie jest ironią fakt, że centra cywilizacyjne pogrążają się w czerni? Ale kolor oddycha w sztuce <prymitywnej>, ludowej oraz u nielicznych, którzy są <nieprzepisowo> wychowani, którzy nigdy nie porzucili pędzli, i świat <przepisowy> nie nazwie ich artystami. (…) I nie jest ważne, jaką techniką to robimy, ale ważne jest to, że nie ma powodu, aby przestać to robić”.
Krystyna Czerni, fragmenty tekstu: Światło do nieba. Wystawa Leona Tarasewicza w Akademii Supraskiej, w: Leon Tarasewicz. Malarstwo, 4.08 – 15. 09. 2017, Akademia Supraska, Supraśl 2017, s. 57–80.