Lniana osada
Szliśmy czwarty miesiąc. Kilka razy musieliśmy się cofać, bo wylały rzeki. W pierwszym miesiącu straciliśmy czwórkę ludzi – trójka nas zdradziła, a czwarty powiesił się na klonie. Powód samobójstwa nie był związany z naszą wyprawą. Przyjaciel wisielca wyznał mi, że ten dowiedział się niedawno, że był zdradzany przez żonę. Własnoręcznie, bez świadków wybatożyłam w nocy wiszące ciało biedaka. W młodości, kiedy miałam wyrywne serce, też rozważałam odebranie sobie życia, ale nie chciałam okrywać hańbą rodziców, a potem miałam własne dzieci, więc pokusa została naturalnie odsunięta. Bogowie sprytnie nas tu uwięzili. Poza tym, miałam teraz wysoką pozycję, pode mną było sześćdziesięciu ludzi. Pocieszałam ich, ganiłam, nagradzałam, czytałam im i wymierzałam kary. Widok rozcinanej skóry na czyichś plecach już prawie nie sprawiał mi bólu. Nauczyłam się chować grymas głęboko, w żołądku, moja twarz pozostawała niewzruszona.
Szliśmy by zająć osadę wroga. Za dzień, dwa powinniśmy być na miejscu.
Do osady zbliżyliśmy się przed świtem, ostrożnie. Wysłałam dwóch zwiadowców, którzy wrócili z tą samą wiadomością – miasto było puste i obszyte lnem. Moja doradczyni poprosiła ich by sobie z nas nie kpili i pogroziła im batami, ale uspokoiłam ją. Kilkakrotnie porozmawiałam ze zwiadowcami na osobności, to zaufani ludzie, złożyli przysięgi i powtórzyli, że całe miasto pokryte było materiałem i nie spotkali w nim żywej duszy. Doradczyni podejrzewała zasadzkę. Ja podejrzewałam zatrucie nieznanymi owocami lub grzybami, w skutek którego zwiadowcy doznali pomieszania zmysłów. Doradczyni mówiła, że pod materiałem pewnie schowała się wroga armia, że to rodzaj kamuflażu czy konia trojańskiego, rozłożonego na całe miasto. Nie wytrzymałam i sama wybrałam się do osady. Podejrzewałam, że moi ludzie i tak za mną pojadą i będą mnie chronić, ale zrobią to tak, bym ich nie widziała. Wschodziło już słońce. Koń, znudzony powolną tułaczką i życiem w obozowiskach, cieszył się, że dałam mu się rozpędzić. W cwale myślałam o bitwie, która nas czekała i podniecałam się myślą o zwycięstwie. Widziałam ogień trawiący drewniane mosty, widziałam nasze sztylety wbijające się w ciała wrogów, a w końcu biesiadę i tańce po zajęciu osady. Jak zwykle kiedy myślałam o bitwach, widziałam też moje ciało, przebijane tysiącami kopii, ta wizja była najbardziej kojąca. Nie wiedziałam czy to podszept diabła czy wyraz nieczystego sumienia. W sercu przeprosiłam bogów za przedwczesną radość. Sama przed sobą udałam skruchę i skupienie, zmarszczyłam czoło, splunęłam i uderzyłam piętami w brzuch konia. W moim sercu kręciła się pieśń. Byłam wojownikiem.
Pod osadą zwolniłam, przywiązałam konia przy strumieniu i dalej poszłam sama. Miałam ze sobą łuk i miecz, na wszelki wypadek, nie zamierzałam teraz walczyć, chciałam tylko zrozumieć słowa zwiadowców. Potwierdziły się już u bram, cały mur otaczający osadę był ubrany w wielkie połacie lnu. Powoli weszłam do miasta, moje kroki były wygłuszone przez materiał, który pokrywał też ziemię. Nad moją głową sterczała katedra w lnianym pokrowcu, obok niej domki, mniejsze i większe, wszystkie w lnie. Zauważyłam, że za mną, nieśmiało i czujnie, weszło kilku moich żołnierzy. Zapytali mnie czy mają rozcinać materiał, ale na razie im tego zakazałam. Nie chciałam rozgniewać bogów brakiem roztropności albo wpaść w sidła gospodarzy. Chodziliśmy po osadzie, uliczka po uliczce, most po moście, podwórko po podwórku, studnia po studni, wszystko pokrywał len, każdy budynek, murek, płotek miał swój pokrowiec uszyty na miarę. Doszliśmy razem do lnianego rynku, cichuteńkiego, piaskowego. Zauważyliśmy jakiś ruch na powierzchni materiału, jakby poruszające się zmarszczenia. Zanim rozpoznaliśmy ich źródło, jak jeden mąż chwyciliśmy za oręż. Podbiegłam do poruszających się obiektów. One również były pokryte lnem. Przewracały się, piszczały i sięgały mi do kostek. Ostrożnie rozcięłam na nich pokrowce, a z nich wysypały się kolejno trzy puchate szczenięta. Ledwo chodziły, machały ogonkami, szczęśliwe, że zdjęto z nich materiał. Nie wymieniliśmy zbyt wielu słów z moimi ludźmi, wszyscy byliśmy równie skonsternowani sytuacją. Szykowaliśmy się do zdobycia osady przez wiele miesięcy. Poznawaliśmy strategię wroga. Nasze córki i synowie byli silni i gotowi do walki. To wszystko wyglądało jak przynęta lub kpina. W końcu, nie wytrzymaliśmy, opuściliśmy broń, spojrzeliśmy po sobie i zaczęliśmy się śmiać. Dałam chłopakom znak, że mogą rozcinać i zaczęli odpakowywać miasto z lnu. Przez pierwsze godziny w zajmowanej osadzie chodziłam jeszcze rozbita, trudno było cieszyć się z zajęcia miasta bez walki. Przegryzałam ziarenka słonecznika i spluwałam łupinami, jak zawsze kiedy byłam nerwowa. Czujna doradczyni wzięła mnie na bok i poleciła mi ukryć zagubienie pochodzące z urażonego ego, które nie miało okazji wykazać się w boju. Zasugerowała, że zapakowaną osadę powinnam uznać za podarek od bogów za moje poprzednie sukcesy. Wiedziałam, że jej komplementy nie były bezinteresowne, ale nie miałam innego pomysłu niż posłuchać się ich. Nakazałam napoić i nakarmić szczenięta. Kiedy miasteczko było już całe odpakowane z lnu, ściągnęliśmy tu resztę ludzi i ustanowiłam tego dnia święto Trzech Lnianych Szczeniąt. Odurzyliśmy się winem i kadzidłem. Zanim położyłam się spać ze szczeniętami, spojrzałam jeszcze z mojej nowej komnaty na bawiący się tłumek. Na stosie lnianych połaci widziałam rumianą wdowę po wisielcu, która oddawała się zabawom z kobietami i mężczyznami, jej spódnica uniesiona była na brzuchu, który falował od śmiechu.
Tekst: Zuzanna Bartoszek
Artystki:
Iku Kawaguchi, Emmanuelle Pidoux, Aleksandra Waliszewska