Było lato 2021 roku, upalny czerwiec. Na dodatek było to lato czasu zarazy. I choć na okres wakacji zdjęto większość obostrzeń związanych z pandemią Covid-19, to czuliśmy jeszcze wewnętrzny niepokój; powrót do dawnych zasad wywoływał jednocześnie ulgę i obawy. Zakładaliśmy maski, zdejmowaliśmy maski, utrzymywaliśmy dystans, skracaliśmy dystans. W okolicznościach, które jeszcze rok wcześniej uznalibyśmy za godne filmu z gatunku science fiction, jechaliśmy do Międzyrzecza, umówieni na zapoznawcze spotkanie z Julią Medyńską. W historycznych podziemiach Muzeum Ziemi Międzyrzeckiej trwała wystawa artystki zatytułowana „Maskarada”. Wszystko było jak z filmu, albo: jak w filmie.
Julia Medyńska
Bo mało znana, a raczej prawie nieznana w Polsce artystka spadła nagle do urokliwego, ale jednak prowincjonalnego Międzyrzecza jak meteor, czy raczej kosmitka, z transportem obrazów, prosto z Nowego Jorku i Londynu. Wszystko przez pandemię.
Historia w skrócie wyglądała tak: urodzona w Gdańsku, w dzieciństwie wyjechała z rodziną do Berlina, po maturze wybrała studia aktorskie w Nowym Jorku w Lee Strasberg Theatre & Film Institute i The Neighborhood Playhouse, a kiedy po latach straciła cierpliwość do castingów i mozolnego przebijana się w świecie sceny i filmu, na krótko zajęła się zawodowo fotografią, by ostatecznie wybrać malarstwo i kolejne studia, tym razem na wydziale sztuk wizualnych w Columbia University. Światowo. A żeby historia była jeszcze bardziej kosmopolityczna, w 2017 roku mąż Julii, aktor, dostał angaż w londyńskim National Theatre i całą rodziną, bo mieli już dziecko, a drugie było w drodze, przeprowadzili się do Londynu. I raptem przyszła pandemia i wszystko zamarło. Pobyt w Londynie stracił sens, matka Julii zapraszała ich do Międzyrzecza, by tam przeczekali zarazę. Duży dom nad jeziorem, otoczony lasem, wydawał się idealnym schronieniem. I tak obrazy, które malarka przygotowywała na wystawę w Londynie, trafiły do Międzyrzecza, do muzeum, które szczyci się największą kolekcją portretów trumiennych, popularnych wśród polskiej szlachty w XVII i XVIII wieku.
Wystawa była poruszająca, zaskakująca. Bardzo teatralna i bardzo filmowa, bo Julia traktuje swoich modeli jak aktorów na planie, stosuje mocne oświetlenie, dramatyczne kontrasty światła i cienia. Dla niej malarstwo jest formą spektaklu. Po doświadczeniu mroku muzealnych podziemi wyszliśmy na słoneczny dziedziniec, zafascynowani, że ktoś tak dzisiaj maluje.
Julia Medyńska mówi o sobie, że jest reżyserką swoich obrazów. Zresztą teatralne czy filmowe nawiązania są w jej malarstwie bardzo czytelne, lubi wybierać kadry z filmów, przerabiać je po swojemu. Raz zafascynuje ją klimat sceny, światło, innym razem dramatyczny gest aktora. Pobrzmiewają tu echa z filmów Davida Lyncha czy Larsa von Triera i z prozy H.P. Lovecrafta czy Stehena Kinga, z pozornego spokoju amerykańskiego przedmieścia czy głuchej prowincji.
I są jeszcze fascynacje sztuką dawnych mistrzów, przede wszystkim baroku, zabawa z konwencją, a może nawet wejście w konwencję, bo wiele obrazów artystki śmiało mogłoby zmylić niejednego znawcę sztuki dawnej. Jej zamiłowanie do trudnej i czasochłonnej techniki malarstwa olejnego, jej ekspresja, gest robią wrażenie. Przewrotne traktowanie tematów, przemieszanie horroru z humorem, puszczenie oka do widza sprawia, że te obrazy mają kilka warstw i dają możliwość różnorakich interpretacji. Tam, gdzie przerażony widz już zasłania oczy, artystka mówi – hola, hola, tu należy się roześmiać. Z kolei niewinna z pozoru scenka potrafi kryć największą grozę.
Wszystko to odnajdujemy w wyborze prac prezentowanym w niniejszym katalogu do najnowszej wystawy Julii Medyńskiej. Tytuł całości „Saligia” nawiązuje bezpośrednio do obrazów z cyklu „Siedem grzechów głównych”. Krytyk sztuki Bogusław Deptuła wyjaśnia źródłosłów tego tajemniczego akronimu oraz możliwości odczytania poszczególnych przewinień, a autorka obrazów, na naszą prośbę, dodała do nich komentarze.
Wojciech Chmielarz, pisarz, autor kryminałów, przygląda się scenom na wybranych pracach i szkicuje impresje na ich temat, które z powodzeniem mogłyby stać się zaczątkiem scenariusza niejednego thrillera.
Na koniec próbka przewrotności malarstwa Julii Medyńskiej: „Przynęta” i „Początek” – dwa mocne obrazy, które mogą zmylić widza.
„Przynęta” ukazuje śliczne koźlątko na cienkich, niepewnych jeszcze nóżkach. Prawie wszyscy zresztą biorą je w pierwszym odruchu za owieczkę, baranka. „Nie, to nie Baranek Boży – wyjaśnia artystka – to kozioł, który reprezentuje Szatana, demona zwanego Bafometem. Zatytułowałam obraz «Przynęta», ponieważ to jest początek naszych grzechów – sprawca wszystkiego. I to prowadzi mnie do obrazu „Początek”, który uważam za ostatni – zamykający całą wystawę. Chłopiec lub dziewczynka, postać androginiczna, którą chciałam zachować niedookreśloną, reprezentuje Nadzieję – odrodzenie. Być może nadejdzie nowy początek, jeśli rzeczywiście przejdziemy przez swego rodzaju metamorfozę. Zatem najciemniejszy obraz ma najjaśniejsze przesłanie, a najsłodszy jest najbardziej złowrogi!”.
Uznajmy je za otwarcie i zamknięcie historii opowiedzianej na wystawie.