Dawno, dawno temu, kiedy „jajko” zapisywano jako „iayko”, Polacy pokłócili się o brakującą literę. Potrzebna była reforma ortografii, która pozwoliłaby ujednolicić mowę z jej zapisem i opanować chaos buzującej polszczyzny. Osią sporu stała się niepozorna jota, spędzająca sen z powiek wielu uczonym. Jedni nazywali ją „podrzuconem dzieckiem zarazy i zepsucia”[1], drudzy widzieli w literze szansę na unowocześnienie języka polskiego.
Spór ten toczył się na przełomie XVIII i XIX wieku. Kodyfikacja pisowni była kwestią praktyki, ale również polityki – reforma języka była elementem oświeceniowej modernizacji, a umocniona regułami polszczyzna miała stać się ostoją narodu walczącego o odzyskanie państwowości. Zasady pisowni zajmowały przede wszystkim intelektualistów. Spierali się nie tylko lingwiści, ale też astronomowie, poeci, politycy, czy wojskowi. Środowisko, w którym definiowano polską ortografię było więc zarazem różnorodne, ale i ograniczone do wąskiej grupy męskiej elity.
Jota miała umożliwić zapisanie głoski, na której oznaczenie używano dotąd „y” albo „i”. Nie było jednej reguły mówiącej o słowach z dźwiękiem „j”; każdy miał własną ortografię. Jedni pisali „oyciec”, drudzy – „ociec”. Nie istniała również zgoda co do tego, czy jota jest spółgłoską, czy może samogłoską. Ci, którzy uważali, że język powinien być zapisem żywej mowy, wzywali do wprowadzenia joty do polszczyzny. Inne zdanie mieli zwolennicy zasady etymologicznej, którzy twierdzili, że wyrazy należy zapisywać tak, by nie zacierały się ślady ich pochodzenia. Historyk tak sprawozdawał gorący konflikt wokół litery:
Co żyło i pisało, rozdzieliło się na dwa obozy, za i przeciw j, a polem walki było już to pisma periodyczne, już przedmowy do różnych ogłoszeń literackich – jedni krzyczeli: „Gore! Finis Poloniae!”. I wszystko mieli już za zgubione, drudzy drukowali już jotą i zapewniali, że w 100 lat żyjący Polacy dziwić się będą, dlaczego się wahano przyjąć tak dokładnej, tak matematycznej pisowni[2].
Wielkim orędownikiem joty ogoniastej był Joachim Lelewel, który wzywał z werwą:
Śmiało Panowie zainformowani i informujący! Śmiało! Nie odstraszaycie się, weźcie się do większych przemian, bo jeśli wygnacie ypsilon z Polskiego języka, wiele pozornych nieregularności gramatycznych uprzątniecie. Odbędziecie cierniową drogą, narazicie się na niechęć wszystkich, ale jak słodkie wam wspomnienie przyszłości! A nuż uda się celu dopiąć[3].
Przeciwnicy zmian w pisowni, niechętni wobec joty, zażarcie bronili tradycji. Franciszek Rychlicki krewko zakrzykiwał:
Wyrzucić j, tę zdobycz nowej pisowni, to ulubione dziecię naszych gramatyków. [Powtarzam] wyrzucić. Ja sam nawet tego nie chcę, ale ograniczyć tej litery używanie radzę. Oto piszmy j na końcu tylko sylaby, a nie piszmy jej ani we środku, ani na początku. Nie pojmuję przyczyny, dlaczego mam inaczej pisać niż pisali Krasicki, Karpiński, Dmuchowski, Śniadecki...[4].
Emocjonujący spór o jotę był czymś więcej niż tylko konfliktem językowym – dotyczył stosunku wobec tradycji i oddawał społeczny, ponadindywidualny charakter języka. Konstytuowała się wtedy koncepcja językowej normy i tego, czym ma być jej źródło: formy historyczne, dawne, czy może językowy zwyczaj i żywa mowa.
Ostatecznie jotę wprowadzono do polskiej pisowni w 1906 roku we Lwowie. Jeden z poetów (bądź poetek) postanowił uczcić zwycięstwo litery wierszem, który wydrukowano w warszawskim tygodniku „Świat”:
Po długich latach walki,
Porażek i zgryzoty
Ogłosić możem światu
Zupełny tryumf joty.
Więc każdy, komu tylko
Do niewiast serce bije,
Uwielbiać odtąd będzie
już Marję, nie Maryję.
Tak każe zjazd Rejowski,
Baudouin i A. Kryński,
Łoś, Tretiak, Reiter, Koppens,
Stein, Dikstein, Zawiliński.
Chociaż rozsądek mówi,
(Ta niepoprawna bestja),
Że czy rym jest poezją
To jeszcze wielka kwestja.
Chociaż rozsądek mówi:
Pisz ygrek, i, lub jota,
Byleby była w rymach
Twych: mądrość, wiara, cnota[5].
Nie minęło jednak kilka dekad, a gorący niegdyś konflikt przeminął, nie pozostawiając po sobie śladu w naszej pamięci. Jota zatriumfowała, ale i norma stała się oczywista i niewidoczna.
Na wystawie Jota złośnica pokazywanej w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku Monika Drożyńska nawiązuje do walk o polską ortografię i pozwala materializować się historii na własnych zasadach. W Galerii Kaplica za pomocą wyhaftowanych kul artystka wprawia historię w ruch, słowa zamieniając w ciało, a dawne spory w zabawę. Drożyńska wciela się w kuglarkę, by zatrzeć granicę między baśnią i historycznymi faktami, i z dystansu opowiedzieć o naturze językowych i politycznych konfliktów.
__________________
[1] Zbigniew Kloch, Między zwyczajem a normą: dyskusje o poprawności językowej w Polsce XVIII/XIX wieku, w: „Pamiętnik Literacki” 1991, nr 4 (82), s. 104.
[2] Cyt. za: Maciej Malinowski, Ortografia polska od II połowy XVIII wieku do współczesności. Kodyfikacja, reformy, recepcja, rozprawa doktorska, Uniwersytet Śląski w Katowicach, http://www.sbc.org.pl/Content/93088/doktorat3218.pdf, s. 64.
[3] Cyt. za: Urszula Sokólska, O, mowo polska, ty ziele rodzime. Wokół refleksji nad kształtem polszczyzny, Uniwersytet w Białymstoku, Białystok 2017,
[4] Cyt. za: Maciej Malinowski, Ortografia polska od II połowy XVIII wieku do współczesności…, s. 83.
[5] Wiersz opublikował w tygodniu „Świat” poeta bądź poetka pod pseudonimem C. hr. Z. Cyt. za: Maciej Malinowski, Ortografia polska od II połowy XVIII wieku do współczesności…, s. 108.