Uchylamy zasłonę, spoglądamy przez prześwit pomiędzy dwoma kotarami, stajemy na palcach, by zerknąć na to, co ukryte za rozłożonym parawanem. W ciszy i skupieniu – nie chcemy bowiem zaburzyć piękna chwili, spłoszyć ani zawstydzić obserwowanej dziewczyny. Jesteśmy przecież podglądaczami. Nasze spojrzenia wdzierają się w cudzą sferę intymności. Bohaterka prac Agnieszki Lech-Bińczyckiej zsuwa z siebie kimono, rozpuszcza i czesze włosy, nachyla się nad miską z wodą, przegląda w lustrze. Nigdy nie jest nam jednak dane ujrzeć jej oblicza. Być może wie, że jest obserwowana? Widzimy tylko tyle, ile sama zechce nam pokazać. Draperie kimona zaaranżowane są ekspresyjnie i teatralnie. Koszula zsuwa się kusząco tylko do pewnego momentu i ani centymetra niżej. Nagie ciało zwija się w embrion, abyśmy docenili piękno wystających kości łopatek, żeber, delikatnych ramion, mięśni pleców, łagodnej linii pośladków i piersi. Może się okazać, że wbrew naszemu pierwszemu wrażeniu, to właśnie ona kontroluje sytuację. My zaś nie jesteśmy niechcianymi obserwatorami, podglądaczami z ukrycia, lecz oczarowanymi widzami intymnego spektaklu, jednoosobowego theatrum. Zahipnotyzowani przyglądamy się jego jedynej bohaterce – niezdolni do odwrócenia wzroku. Fascynuje nas nie tylko wdzięk przedstawionej postaci, lecz również (a może przede wszystkim) piękno i spokój płynące z wykonywanych przez nią zwykłych, codziennych czynności. Właśnie w tym, bardziej niż w ukazanych rekwizytach (takich jak kimona czy pasy Obi) ujawnia się fascynacja artystki kulturą i sztuką Japonii. Pomimo monumentalnych wręcz formatów niektórych grafik, odnajdujemy w nich intymność, wyciszenie, przyczynek do kontemplacji – szczególnego ducha ZEN.
Nie ulega wątpliwości, że grafiki Agnieszki Lech-Bińczyckiej uwodzą widza (od pierwszego i każdego kolejnego spojrzenia) subtelnością, niezwykłą elegancją, finezją i liryzmem, które odnaleźć można w skomplikowanych gestach, ułożeniu ciała przedstawionej kobiety, w misternym udrapowaniu okrywających (lub – kusząco odsłaniających) ją tkanin. Znamienny jest jednak ten brak ukazania oblicza postaci. Agnieszka Lech-Bińczycka kontestuje współczesną kulturę „selfie”, w której stworzenie cyfrowego portretu i autoportretu jest niezwykle proste i dostępne dla każdego z nas. Umieszcza zatem prawdziwą treść przedstawiania w gestach, pozach, zagnieceniach i fałdach materiału – zwracając uwagę na szeroką gamę elementów, które poza wychodzącym zazwyczaj na pierwszy plan, unikalnym dla każdego z nas wizerunkiem twarzy, budują naszą tożsamość.
Tytuł wystawy Agnieszki Lech-Bińczyckiej, zgodnie z wolą artystki, kieruje uwagę widza ku warsztatowi, technologii, materiałom używanym w procesie kształtowania formy, powstawania odbitki czyli fizycznego zaistnienia imago. Warto wiedzieć jednak, że w jej grafikach o tak charakterystycznym, rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka ziarnie, ten efekt lekkości, delikatności, czy wręcz eteryczności uzyskiwany jest w wyniku żmudnego i pracochłonnego procesu twórczego. Autorska technika odprysku korundowego wymaga skupienia, cierpliwości, dużych nakładów pracy, bezwarunkowej akceptacji możliwości porażki, pogodzenia się z faktem, że pewne elementy tego procesu mogą wymykać się kontroli artysty. To filozofia pracy bliska buddyzmowi. Tak opisuje ją Agnieszka Lech-Bińczycka: Specyfika techniki, w której pracuję, narzuca mi określony rytm, w którym rozpoczęta już praca nie może zostać przerwana. Każdy dłuższy przestój niweluje moje starania o uzyskanie określonej materii, modelunku, czy detalu. Żeby lepiej zrozumieć o czym mówię, trzeba spróbować poznać technologię, w której tworzę, gdzie cały czas pojawiają się newralgiczne, czy też nieprzewidziane sytuacje, które decydują o tym, czy wielotygodniowy czas spędzony nad matrycą, ostatecznie zakończy się odbitką, czy może trzeba będzie wszystko powtórzyć. Moje matryce, nim zostaną wytrawione, są niezwykle delikatne i podatne na wszelkie czynniki zewnętrzne, gdyż obrazy na nich są usypywane. Można ten etap porównać do tworzenia mandali przez mnichów buddyjskich. Zamiast kolorowego piasku, którego używają mnisi, ja swoje grafiki tworzę z karborundu.
Marcin Krajewski
Zdjęcie powyżej:
Jedwab IV, 2019, odprysk korundowy, akwatinta (intaglio), papier, 100 x 140 cm, sygn. p.d.: ALBińczycka 2019
Myjąca się III, 2019, odprysk korundowy, akwatinta (intaglio), papier, 100 x 140 cm, sygn. p.d.: ALBińczycka 2019
Kanji III, 2021, odprysk korundowy, akwatinta (intaglio), papier, 140 x 100 cm, sygn. p.d.: ALBińczycka 2021
Lustro III, 2020, odprysk korundowy, akwatinta (intaglio), papier, 140 x 100 cm, sygn. p.d.: ALBińczycka 2020
Imprint, 2020, odprysk korundowy, akwatinta (intaglio), papier, 100 x 70 cm, sygn. p.d.: ALBińczycka 2020