Ponoć najpiękniejsze pieśni rodzą się z tęsknoty. To była noc, w której księżyc w pełni oświetlał porośniętą bluszczem polanę, a las szeptał w rytmie oddechu świata. Bard, zmęczony wędrówką i niemocą tworzenia, przysiadł pod starożytnym dębem. Jego lutnia, wierna towarzyszka, zdawała się cichsza niż zwykle, jakby również uległa ciężarowi jego myśli. Ciszę przerwał nagły szmer – delikatny, niemal nieuchwytny, jak krople deszczu padające na liście.
Sylvana pojawiła się bez ostrzeżenia, wyrastając z cienia drzew, jakby sama
noc uformowała ją z blasku księżyca i leśnego mroku. Jej obecność była ulotna, lecz przejmująca, jak zapach kwiatów, które kwitną tylko raz w życiu. – Dlaczego milczy twoja pieśń, wędrowcze? – zapytała, a jej głos miał w sobie nutę czułości, której bard nie potrafił zignorować. – Moje serce jest puste – odpowiedział, nie podnosząc wzroku. – Nie ma już słów, które chciałyby się narodzić.
Sylvana zbliżyła się i uklękła obok niego. Jej dotyk był lekki, niemal niezauważalny, gdy położyła dłoń na lutni. Z jej palców popłynęła cicha melodia – nieznana, a jednak dziwnie znajoma, jakby pochodziła z samej głębi ziemi. – Czasem pieśń rodzi się nie z tego, co w nas jest, lecz z tego, co utraciliśmy – Pozwól lasowi zaśpiewać przez siebie. Bard podniósł głowę i wpatrywał się w jej oczy pełne tajemnic, jak liście drzew odbijające światło gwiazd.
Nie wiedział, kim była – leśnym duchem, boginią, czy po prostu snem, który zrodziła jego zmęczona wyobraźnia. Gdy zaczął grać, dźwięki wypełniły polanę, splatając się z szeptami wiatru.
Sylvana uśmiechnęła się lekko, lecz w jej spojrzeniu kryła się nuta smutku. Gdy pieśń dobiegła końca, zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było, pozostawiając jedynie subtelny zapach lasu i echo melodii, która nigdy wcześniej nie była słyszana.
„Pamiętniki nieznanego wędrowca”
Olej, płótno, 40 x 30 cm, plus oprawa
Sygn. PIECKO
Ponoć najpiękniejsze pieśni rodzą się z tęsknoty. To była noc, w której księżyc w pełni oświetlał porośniętą bluszczem polanę, a las szeptał w rytmie oddechu świata. Bard, zmęczony wędrówką i niemocą tworzenia, przysiadł pod starożytnym dębem. Jego lutnia, wierna towarzyszka, zdawała się cichsza niż zwykle, jakby również uległa ciężarowi jego myśli. Ciszę przerwał nagły szmer – delikatny, niemal nieuchwytny, jak krople deszczu padające na liście.
Sylvana pojawiła się bez ostrzeżenia, wyrastając z cienia drzew, jakby sama
noc uformowała ją z blasku księżyca i leśnego mroku. Jej obecność była ulotna, lecz przejmująca, jak zapach kwiatów, które kwitną tylko raz w życiu. – Dlaczego milczy twoja pieśń, wędrowcze? – zapytała, a jej głos miał w sobie nutę czułości, której bard nie potrafił zignorować. – Moje serce jest puste – odpowiedział, nie podnosząc wzroku. – Nie ma już słów, które chciałyby się narodzić.
Sylvana zbliżyła się i uklękła obok niego. Jej dotyk był lekki, niemal niezauważalny, gdy położyła dłoń na lutni. Z jej palców popłynęła cicha melodia – nieznana, a jednak dziwnie znajoma, jakby pochodziła z samej głębi ziemi. – Czasem pieśń rodzi się nie z tego, co w nas jest, lecz z tego, co utraciliśmy – Pozwól lasowi zaśpiewać przez siebie. Bard podniósł głowę i wpatrywał się w jej oczy pełne tajemnic, jak liście drzew odbijające światło gwiazd.
Nie wiedział, kim była – leśnym duchem, boginią, czy po prostu snem, który zrodziła jego zmęczona wyobraźnia. Gdy zaczął grać, dźwięki wypełniły polanę, splatając się z szeptami wiatru.
Sylvana uśmiechnęła się lekko, lecz w jej spojrzeniu kryła się nuta smutku. Gdy pieśń dobiegła końca, zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było, pozostawiając jedynie subtelny zapach lasu i echo melodii, która nigdy wcześniej nie była słyszana.
„Pamiętniki nieznanego wędrowca”