Moje obrazy to rodzaj wizualnej muzyki

Wywiad z malarką Mileną Kornacką (ps. Pi Square)


– Abstrakcja to wolność – nie musisz niczego dosłownie przedstawiać, żeby opowiedzieć historię. To jak poezja bez słów albo muzyka bez instrumentów. Możesz w nią wejść, ale nie musisz wszystkiego rozumieć. I w tym właśnie tkwi jej siła – mówi Milena Kornacka, jedna z najciekawszych obecnie artystek op-artu na świecie.

Robert Swaczyński: Skąd wzięła się Twoja miłość do abstrakcji a wybór w malarstwie padł na op-art?

Milena Kornacka (Pi Square): Wybór był prosty. Lubię, kiedy obrazy patrzą na mnie tak samo intensywnie, jak ja na nie. Op-art to rodzaj magii. Iluzja, która oszukuje oko, wprawia mózg w lekką konsternację i sprawia, że sztuka zaczyna... wibrować. To malarstwo, które nie daje spokoju, nie pozwala się biernie przyglądać. A ja lubię sztukę, która żyje własnym życiem.

R.S.: Kto był dla Ciebie wzorem w historii sztuki? Masz swoich mistrzów?

M.K.: Fascynowali mnie artyści, którzy nie bali się eksperymentować, czyli tacy, którzy szli pod prąd i jeszcze mieli z tego niezłą zabawę. Victor Vasarely był niczym inżynier w świecie sztuki, Bridget Riley hipnotyzowała, a Julian Stańczak z jednej figury stworzył uniwersum. Ale cenię też tych, którzy potrafili z koloru stworzyć coś na granicy metafizyki. Mark Rothko nie malował kwadratów, on malował ciszę. Cisza,  która potrafi krzyczeć.

R.S.: Skąd czerpałaś inspiracje do tworzenia kolejnych prac?
 

M.K.: Czasem z rzeczy zupełnie absurdalnych. Kiedyś zainspirował mnie układ chodnikowych płyt z kałużą po deszczu. Natomiast innym razem – odbite światła w szybie kawiarni, które wyglądały jak kosmiczny kod Morse’a. A najczęściej? Inspiracje przychodzą w najmniej oczekiwanym momencie, na przykład wtedy, gdy biorę prysznic lub próbuję zasnąć. Nie wiem, czy mój mózg mnie sabotuje, czy po prostu lubi się bawić moją cierpliwością.
 

R.S.: Odniosłaś realny sukces na galeryjnym rynku w USA. To piekielnie trudny teren…

M.K.: To trochę surrealistyczne uczucie, gdy nagle twój obraz ląduje na ścianie u kolekcjonera z Nowego Jorku, a ty nadal zastanawiasz się, czy kompresor i pistolet przeżyją do kolejnego obrazu. Ameryka ma to do siebie, że albo cię wchłonie, albo cię wyniesie – w moim przypadku jest trochę, i tego i tego. Sztuka w Stanach jest traktowana serio, ale jednocześnie z otwartością – jeśli masz coś do powiedzenia, ludzie chcą tego słuchać.
Ale najbardziej jednak cenię możliwość obserwacji, kiedy ktoś staje przed obrazem i mówi: „Czuję to”. Jest to dla mnie największą nagrodą, jako artystki.

R.S.: Światło i kolor w przestrzeni, czy są tak samo ważne w Twojej sztuce?

M.K.: Tak, to moje ulubione narzędzia do manipulowania rzeczywistością, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Możesz sprawić, że obraz zacznie drżeć, falować, emanować, a widz zacznie zastanawiać się, czy to na pewno tylko płaska powierzchnia. Może jesteśmy w rzeczywistości 3D, ale dlaczego nie dodać by jeszcze kilku wymiarów dla zabawy?

R.S.: Czy twoje malarstwo trwa w czasie, czy poza czasem?

M.K.: Chciałabym powiedzieć, że jest ponadczasowe, ale kto wie? Może za sto lat ktoś spojrzy na mój obraz i powie: „Ależ to było awangardowe!” albo przeciwnie: „O rany, to takie retro!”. Na razie żyję chwilą i maluję tak, jakby czas nie miał znaczenia. W końcu op-art i tak działa tu i teraz, niezależnie od epoki.

R.S.: Czy w op-arcie można doszukać się duchowości?

M.K.: Oczywiście. Duchowość to nie tylko świece, kadzidła i muzyka relaksacyjna. Ona jest wszędzie – w harmonii, w rytmie, w hipnotycznym pulsie linii i kolorów. Kiedy patrzysz na obraz i masz wrażenie, że cię pochłania, to już jest mistyczne doświadczenie. Kiedy obraz sprawia, że czujesz coś, czego nie umiesz nazwać, to jest właśnie duchowość. A jeśli w dodatku obraz „drży” pod wpływem barw, to może już nawet mistyka wyższego stopnia.
To jak rodzaj wizualnej hipnozy, która otwiera ci głowę na coś głębszego. Czy też patrzenie w ogień – niby tylko płomień, a jednak czujesz, że ma w sobie jakąś większą tajemnicę. Jak wsłuchiwanie się w fale na brzegu morza – niby to tylko szum, ale nagle zaczynasz czuć coś, czego nie umiesz opisać. Tak samo działa op-art. Jest w tym coś pierwotnego, coś poza słowami.
A poza tym – czyż nie jest duchowym doświadczeniem, kiedy patrzysz na obraz i masz wrażenie, że on patrzy na ciebie? To już nie tylko sztuka, to niemal magia.

R.S.: Czym jest abstrakcja?

M.K.: To sposób, w jaki rzeczywistość filtruje się przez umysł artysty. Abstrakcja to wolność – nie musisz niczego dosłownie przedstawiać, żeby opowiedzieć historię. To jak poezja bez słów albo muzyka bez instrumentów. Możesz w nią wejść, ale nie musisz wszystkiego rozumieć. I w tym właśnie tkwi jej siła.

R.S.: Jak opiszesz swoje prace – milczą czy krzyczą?

M.K.: One pulsują. Są jak echa – czasem ciche, czasem intensywne, ale nigdy nie są martwe. W zależności od światła, od nastroju odbiorcy – zmieniają się. To rodzaj wizualnej muzyki, w której rytm i napięcie są kluczowe. Bo sztuka to nie tylko to, co na płótnie, ale też to, co dzieje się w głowie widza.


Milena Kornacka, czyli Pi Square, rocznik 1977, malarka, outsiderka, porusza się w ulubionej strefie sztuki: abstrakcji i Op-arcie. Ukończyła PLSP w Kielcach o specjalności rzeźba. Naukę rysunku i malarstwa pobierała w pracowni prof. Papierniaka i prof. Lustycha oraz w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi.
 Pierwsze obrazy z obecnego cyklu zaczęły powstawać tuż po studiach, ale dojrzały dla widzów dopiero po 20 latach. W Polsce na wyłączność artystkę reprezentuje marszand Robert Swaczyński (kontakt z marszandem przez artinfo.pl).